Poród. Zabierałam się za ten temat jakieś cztery razy, ale ciągle odkładałam go na później. Najpierw miałam już dość opowiadania o tym znajomym, a później chciałam o nim po prostu zapomnieć. Dziewczyny śmiały się z moich opowieści ze względu na wysoka ekspresje opisywanych sytuacji. Mnie jednak na prawdę nie było do śmiechu nawet jak o tym myślałam. Chciałam też trochę ochłonąć po tych emocjach i napisać bardziej obiektywnie. Teraz już muszę się za to zabrać bo nasz wspaniały kobiecy mózg jest tak zaprogramowany, że powolutku wypiera takie niemiłe wspomnienia pozostawiając samą słodycz rodzicielstwa. Teraz dziewczyny ze śmiechem przypominają mi moje pierwsze słowa jak się tylko po wszystkim spotkałyśmy: agonia, konwulsje i rozrywanie. Zacznę jednak od początku, żeby wszystko trzymało się “kupy”. Najpierw wprowadzenie.. jak to się zaczęło.
Przyjechaliśmy z mężem do Kielc na zwykła wizytę kontrolną 14 października. Termin porodu miałam wyznaczony na 26 października, a z usg na 1 listopada. Zwykle poród wypada gdzieś pomiędzy. Nic nie wskazywało zatem, że na KTG wyjdzie coś niepokojącego i będę musiała zostać w szpitalu. Niestety jednak ze względu na moje przeziębienie, a właściwie katar, moja pani doktor prowadząca spanikowała i dała mi skierowanie do szpitala. Właściwie niepotrzebnie bo takie odczyty miałam tez później na oddziale. Tam już lekarze mówili, że odczyty są dobre i nic się dziecku nie dzieje. Później okazało się, że moja pani doktor jest trochę nadopiekuńcza i lubi wysyłać swoje pacjentki na patologie ciąży. Szczerze powiedziawszy tylko straciłam tam pół zdrowia. Nie pamiętam kiedy tak tęskniłam za domem. Tęskniłam nawet za sprzątaniem! Dobrze, że zawczasu wyprałam i wyprasowałam ubranka, a całą wyprawkę do szpitala wzięłam od razu na wszelki wypadek za sobą.
Przez tydzień brałam antybiotyk, a ponad następny czekałam na akcję porodową bo już mnie nikt nie chciał wypuścić do domu chwile przed terminem. Miałam mieć w dniu terminu zakładany cewnik ale przełożyłam to na następny dzień. Wystraszyłam się, że chodzi o taki prawdziwy cewnik cewnik… Okazało się, że to tak na prawdę taka bańka, którą ginekolog bezboleśnie wkłada w kanał rodny, a później wprowadza rurkę przez którą pompuje bańkę solą fizjologiczną. Bańka się powiększa i ma za zadanie uelastycznić szyjkę macicy. Ból zaczął się dopiero chwilę później i trwał parę godzin – coś na zasadzie porządnego okresu. Musiałam chodzić, żeby to jakoś wytrzymać, bo leżenie wiązało się z jeszcze większym dyskomfortem. I tak od rana gdzieś do 16, a później jakoś magicznie ból ustał. Następnego dnia wyjęli mi cewnik ale rozwarcie mi się nie zmieniło. Może niecały centymetr. Przez cewnik prawdopodobnie zszedł mi słynny czop, o którym czytałam wcześniej. Skurczy przepowiadających jako takich nie miałam. Jedynie w nocy zdarzały mi się bóle okresowe. Nic szczególnego i nic co przypominałoby typowo skurcz.
Pamiętam jak nie mogłam się doczekać kiedy już urodzę. Razem z dziewczynami (a zdążyłam ich parę poznać ;)) chodziłyśmy na oddział noworodków i wzdychałyśmy na dźwięk cudnego płaczu dzieciaczków. Przez te prawie dwa tygodnie zdążyłam się zniechęcić do odwiedzin, wkręcić w seriale telewizyjne i przenieść 3 razy do innych pokoi. Udało mi się też dwa razy wykraść w odwiedziny do siostry między obchodami. Cudownie było znów pomyć sobie naczynia 😀 A tak to leżenie, chodzenie po schodach z telefonem w ręku, jedzenie, obchód, odwiedziny i te ciągłe pytania: urodziłaś już? Całą sieć informacji przejęła później moja mama i mój mąż. Ja ograniczyłam się do trzech osób, a reszta dzwoniła do nich. Miałam już zwyczajnie po dziurki w nosie ciągle odpowiadać tak samo na te same pytania. Byłam okrutna. Wszyscy dookoła byli ciekawi kiedy ta nasza celebrytka się urodzi 🙂 A ona ani rusz!
Dzień po wyjęciu cewnika wzięli mnie na kroplówkę – próbę oksytocynową. Mogłam już tam zostać i urodzić, ale równie dobrze mogłam też wrócić. Spakowałam się jednak pełna nadziei i mówię: “Będę rodziła! To już czas!” Trafiłam fartem na salę porodu rodzinnego także miałam kolorowo. Najpierw oczywiście musiałam przejść przez tę nieprzyjemną część przygotowania do porodu. Podłączyli mnie pod kroplówkę i zaczęły się skurcze. Leżałam tak gdzieś od 9 do 12 i stwierdziłam, że skurcze są tak bolesne, że już nie chcę rodzić i wrócę sobie na tą patologię. Nie miałam już sił. Śmiechu warte bo to były jak się okazało najdelikatniejsze ze skurczów. Jeszcze na dodatek w sali obok mnie zaczęła rodzić jakaś dziewczyna. Płakała i krzyczała do męża: pomóż mi! Ja już nie mogę! A co ja na to? Oczywiście potok łez i trzymanie kciuków. Tak się wystraszyłam, że chciałam uciekać gdzie pieprz rośnie. Dziewczynę zabrali zaraz na cesarkę bo podobno główka nie chciała zejść. Do mnie natomiast przyszła Pani doktor, zbadała mnie i powiedziała, że dzisiaj chyba nic z tego nie będzie i razem z dwoma dziewczynami które ze mną przyszły na wywołanie wróciłyśmy na nasz ukochany oddział. Następna kroplówka miała być w poniedziałek 2 listopada. Nie pozostało mi nic innego jak czekać cierpliwie do tego czasu. Los chciał, że akcja rozpoczęła się jednak nieco wcześniej.
Cały ten okres oczekiwania na poród w szpitalu dał mi nieźle w kość. Nasłuchałam się takich opowieści, że już nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Nastawić się na mega ból, czy też wyluzować i wierzyć, że będę tą szczęściarą jedną na sto u której poród trwa tylko parę minut. Zdarzają się porody w pół godziny, a zdarzają się też takie które trwają ponad 24h. Niektóre kobitki nawet nie wiedzą, że dziecko już jest w drodze! Jedna dziewczyna opowiadała, że jej mama (była położną) stwierdziła, że chyba czas pojechać do szpitala na badanie bo wygląda niewyraźnie. Okazało się, że ma już 7 centymetrów rozwarcia a nawet do głowy by jej nie przyszło, że zaraz będzie rodzić! Inna natomiast opowiadała, że ledwo co ją wyratowali bo dostała jakiegoś krwotoku. Kolejna stwierdziła, że poród u niej przeszedł bez problemu i wcale ją tak bardzo nie bolało. Każda kobieta przeżywa to na swój sposób. Ja najbardziej bałam się nacinania krocza. Po prostu miałam jakąś obsesję na ten temat. Miałam wrażenie, że cięcie mnie “tam” jest po prostu potwornie bolesne. Bałam się też, że na przykład nie zdążą mnie naciąć i że pęknę tak strasznie, że będę później musiała mieć operację. Bałam się lewatywy (bleh!), bałam się znieczulenia zewnątrzoponowego jeśli się na nie zdecyduję. No bo jak tu się nie stresować skoro jest tyle różnych opowieści! Naczytałam się o tym wszystkim, bo najlepszym sposobem na strach jest podobno doinformowanie ale i tak się stresowałam. Nie ma złotego środka. A to stres jest chyba najgorszy. Trzeba się w miarę możliwości wyluzować, oddychać i mieć zakodowane w głowie, że za niedługo będzie po wszystkim. Tylko że jak przychodzi co do czego to rozum odmawia posłuszeństwa i o tych wszystkich super radach po prostu się zapomina! O tym miałam się już niedługo przekonać…